Kronika szkolna
Destynacje i nie tylko — odpytuję Profesora z Geografii…
Na przełomie lutego i marca przyszłego roku kolejna grupka Tuwimowców uda się na praktyki zagraniczne w ramach programu Erazmus +. Będzie tych włóczykijów siedemnastu, a polecą — ni mniej, ni więcej — do Anglii i Hiszpanii. Postanowiłem nieco zgłębić ten temat w rozmowie z naszym Profesorem od Geografii. No cóż…, z rozmowy wyszedł wywiad-mutant, w którym ostatecznie spotkały się bardzo różne wątki: praktyki zagraniczne, wyciąganie ryb z wody i poszukiwanie drogi życiowej przez Profesora — znaczy się, Pana Jarosława. Oto fragmenty rozmowy:
Ja — Panie Jarku, jaka jest Pańska ulubiona destynacja turystyczna?
Pan Jarosław — Bieszczady. Jeszcze za czasów studenckich bardzo często jeździłem w Bieszczady. Był to początek lat dwutysięcznych. Bieszczady były wtedy takie kameralne i wyjątkowe. A że jeszcze dodatkowo jestem wędkarzem, toteż na Solinie zawsze tam trochę rybek się nałapało. W roku 2016 odwiedziłem Bieszczady ponownie, ale to już niestety nie jest to samo. Mnóstwo ludzi, szlaki są zadeptane, a na Solinie ryba nie bierze… Jeżeli chodzi o destynację zagraniczną, to przyznam, że lubię jakoś jeździć do Grantham. Lubię angielski, małomiasteczkowy styl tej miejscowości, etniczną różnorodność jej restauracji. Lubię tam jeździć z dzieckami.
Ja — Jaką destynację wybrałby Pan dla naszych uczniów, gdyby można było zrobić praktyki w dowolnym miejscu na świecie?
Pan Jarosław — Kiedyś powiedziałem uczniom: „a… puśćmy se Erasmusa na Malediwy”, i to się uczniom spodobało. Niestety, Malediwy leżą poza Unią Europejską (na Oceanie Indyjskim). Islandia byłaby ciekawa, ale trzeba znaleźć tam hotel, problemem jest też pięć godzin lotu i ceny na miejscu.
Tutaj króciutkie audio 🙂
Ja — Czy wiadomo, ilu uczniów szkoła wysłała do tej pory na praktyki zagraniczne?
P. J. — Biorąc pod uwagę wszystkie projekty, lata i ludzi, którzy te wyjazdy organizowali, wyjdzie ponad pięciuset uczniów.
Niech lecą dzieciska w świat szeroki… Dokąd Tuwim jeszcze je pośle?
Ja — Zapytam o destynację zawodową: jak to się stało, że wybrał Pan pracę szkolnego geografa? Albo — mówiąc ogólniej — nauczyciela?
P. J. — Skąd geografia?… Po ukończeniu technikum elektronicznego w bielskim Mechaniku zacząłem się rozglądać za kolejną szkołą. I za dziewczynami. Spodobała się uczennica z Liceum nr 7 w Wapienicy (a więc z ówczesnego Tuwima!). Spotykaliśmy się tam. A gdy wybrała się do Krakowa studiować geografię, musiałem wybrać ten sam przedmiot i miasto. W technikum było bardzo mało geografii, więc samodzielnie douczałem się do egzaminu wstępnego na wspomniane studia. Co zaskakujące — zdałem egzamin, a dziewczyna nie 🙁 Takie coś się porobiło… W Krakowie już zostałem, polubiłem geografię… i poznałem moją obecną żonę. A skąd w moim życiu nauczanie? Też jakoś tak dziwnie wyszło. Miałem pomysł na życie: geografia przestrzenna, praca urzędnika w jakiejś gminie, zajmowanie się planami zagospodarowania przestrzennego… Ale znajomi wyciągnęli mnie na studia pedagogiczne. No chodź, posiedzimy tam… I trafiłem na te studia. Po studiach dostałem wymarzoną pracę w urzędzie, ale po trzech miesiącach wiedziałem, że to nie dla mnie. NIC tam się nie działo, siedziało się tylko, nuda STRASZNA. Idąc za radą znajomej zmieniłem pracę, poszedłem do liceum uczyć geografii oraz… podstaw przedsiębiorczości. W 2004 r. przyszedłem do Tuwima.
Ja — Jakaś recepta na odpoczynek po długim dniu? Ryby i siedzenie z wędką jeszcze są?
P. J. — Teraz już rzadziej. Zresztą wprawdzie lubię wędkowanie na siedząco, ale specjalizuję się w łowieniu pstrągów potokowych. Biegam lub spaceruję wzdłuż górskich rzek i próbuję „wyhaczać” ryby z różnych miejsc. Mój rekordowy pstrąg miał 57 centymetrów. Obecnie zazwyczaj łapię NO KILL, tak więc po złowieniu rybka wraca do wody… Lubię też sport, uwielbiam oglądać sport… Ale czy to wypoczynek? Zasiadam przed telewizorem, oglądam i tak się stresuję, że jestem szczęśliwy, jak już się skończy.
Ja — Wielu uczniów zauważyło, że chodzi Pan do szkoły „w kratkę”. Skąd ten „nałóg”?
P. J. — Kratka to kolor. Życie musi być kolorowe! Nie powinno być monotonne.
Pozostańmy z ostatnim zdaniem Profesora w głowach. Pozdrawiam wszystkich, w tym oczywiście Pana Jarka i pozostałych nauczycieli, którzy właśnie mają swoje święto — życzę Im wszystkiego najlepszego w pracy zawodowej i w życiu osobistym 🙂 🙂 🙂 🙂 🙂
Podkład muzyczny do materiału audio pochodzi z utworu Tribal Island, strona www.OurMusicBox.com, jego autorem jest Jay Man.
Powrót do Epoki Lodowcowej
Początek października. Parę dni temu było dość zimno, niektórzy bywalcy Tuwima siedzieli w klasach ubrani w bluzy, a nawet kurtki. Strój szkolny stanowił dodatkowe ocieplenie drżących ciał, chociaż zdarzały się też osoby w samych T‑shirtach z nadrukowanymi palmami — tym było chyba jak w tropikach. Palmy, „waciaki” z bluz i kurtek oraz klasyczne mundurki patrzyły zgodnie jak odchodzi lato.
Na zimę jesteśmy przygotowani. Budynek szkoły jest ocieplony. Nie to, co w początkach roku szkolnego 2009–2010, gdy z sypiącego się budynku przy ulicy Jaskrowej Tuwimowcy przenieśli się do sypiącego się gmachu przy Filarowej. Trochę przesadzam, budynek przy Jaskrowej raczej nie miał przed sobą przyszłości — ściana zewnętrzna w sali 32 ruszała się wesoło, przez szczeliny pewnie dałoby się grypsować, stan całości był zdecydowanie zły. Gmach przy Filarowej był nie tylko w lepszej lokalizacji, ale i w lepszym stanie — raz tylko wypadło okno, ale reszta pozostała niewzruszona. Gorzej, że brakowało sal, a sam budynek nie był ocieplony 🙁
W zimniejsze dni uczniowie Epoki Lodowcowej chyba też chowali się w „waciakach”.
Na szczęście przyjechał styropian.
Właściwie przyjechało kilka ciężarówek ze styropianem, a oprócz tego koparka, która zaczęła kopać szkolną fosę. Tuwimowcy niewątpliwie poczuli „jesień średniowiecza” i poznali, czym jest przebywanie w oblężonej twierdzy. Patrząc w okno człowiek dostrzegał po drugiej stronie dyskretny cień ciągnący za sobą po rusztowaniu płachtę styropianu. „Dzień dobry!” „A… dzień dobry…”
Ponadto brakowało sal. Klasy 217 i 218 dopiero powstawały kosztem szkolnego korytarza. W niektórych salach dwóch nauczycieli prowadziło jednocześnie dwie lekcje. Jeden miał biurko, a drugi krzesło w kącie. Tablicę dzieliło się na połowę, a gąbką ludzie Epoki Lodowcowej dzielili się jak mięsem mamuta. Lewym uchem uczeń poznawał niemiecki, a prawym angielski. Mógł sobie przełączać kanały. Zanim sale 217 i 218 zostały ukończone, zdarzały się nawet lekcje na stołówce szacownej Samochodówki. Uczniowie wspomnianej szkoły spożywali zupę lub kotlet, dzwonili sztućcami o talerze i omawiali problemy egzystencjalne, a Tuwimowcy siedzieli z boku, wdychali zapach obiadu i robili sobie listening z angielskiego. Tak angielski trafiał przez pusty żołądek do serca.
Dzisiaj mamy w szkółce całkiem ciepło, ale cywilizacja „skór i futer” nie wymarła. Fakt, niektórzy rzeczywiście źle znoszą niższą temperaturę, trudno. Tylko co powiedzieć, gdy opatulony ludek siedzi przy otwartym oknie? Jaki jest jego sekret — czy ma coś do ukrycia?… 🙂
Pozdrawiam wszystkich marznących!
22.06. Kropka na koniec dziesięciomiesięcznego zdania :)
Liczba obwiedziona czerwonym kołem w kalendarzu tuż tuż. Czerwone koło ratunkowe… No, może nie przesadzajmy, rok był długi, więc to oczywiste, że wszyscy jesteśmy nim przynajmniej trochę zmęczeni. Najwyższa pora na łapanie świeżej energii. Trzeba poskładać się w całość, odetchnąć od szczegółów, odkurzyć rower z piwnicy, albo paść plackiem na tapczan, sięgnąć do komórkę i zaprosić się do starych znajomych.
Z tego co wiem, mało kto wytrzyma spokój biernego wypoczynku przez dziesięć tygodni, jakie dzielą nas od kolejnego rozdania kart. Pytam uczniów drugiej klasy o ich plany na wakacje — wielu odpowiada, że ma nagraną jakąś pracę. „Dużo będzie tej pracy?”. „Dwa miesiące (serio)”. „Aż tak potrzebujesz kasy?”. „Tak, zbieram na wakacje”…
Przepraszam Pana Profesora za wmontowanie Go w powyższy komiks i za słowa, których nigdy nie powiedział 🙂 Przynajmniej nie do końca, gdyż — o ile się orientuję — Profesor faktycznie preferuje aktywny wypoczynek, ma ogród i krety ryjące tam swoje korytarzyki, oraz grubaśnego Szekspira na półce w gabinecie. Zdjęć użyłem, gdyż dobrze pokazują stan ducha człowieka, który „doczłapał się” wakacji: uciechę z wolnego czasu i swoistą trudność z aklimatyzowaniem się do nowych warunków. Kto przez dziesięć miesięcy biegał jak zając, nie zamieni się tak łatwo w leniwego ślimoka… A może się mylę? Zgoda (przestań już kiwać głową), tacy także istnieją.
Pozdrawiam zające i ślimaki. Liczba obwiedziona czerwonym kołem w kalendarzu tuż tuż…
Udanych wakacji!
Tuwimowcy w rozjazdach, czyli wschodnie klimaty
Słyszałem, że już pakują manatki — w przyszłym tygodniu ekipa nauczycieli z Tuwima wybiera się na trzydniową wycieczkę po Roztoczu. Oby tylko dopisało słońce. Profesor z informatyki już sprawdzał pogodę, odkrył przy okazji, że serwis internetowy pokazuje Roztocze gdzieś w województwie zachodniopomorskim, a Zamość na Mazurach. Może jest kilka Roztoczy, ale Zamość — ten zabytkowy rodzynek — może być chyba tylko jeden? To niezwykle ciekawe, że sprawdzając mapy w sieci Profesor zwykle dostaje inne wyniki niż reszta grona. Jakaś klątwa?
Nauczycielskie wyprawy to już tuwimowska tradycja, przywoływana co roku w ostatnich tygodniach lub miesiącach roku szkolnego. Teraz padło na wschodnią Polskę. Stamtąd jeszcze kilkadziesiąt kilometrów i jesteśmy na Ukrainie — tam Tuwimowcy już byli, i to dość dawno temu. Do dziś uznają tamtą eskapadę za niezwykle fajną przygodę, więc chyba pozwolicie, że napiszę na ten temat kilka akapitów. Tym bardziej, że z Ukrainą wiążą nas nie tylko miłe wspomnienia grupki obieżyświatów.
Zacznę od wycieczki. Jeżeli wiemy, że w wycieczce brali udział nasi geografowie, to możemy być pewni, że wyjazd nie był zbyt „geograficzny”. Była to raczej beczka śmiechu. Chociaż na trasie Lwów — Kijów pojawiały się też oczywiście okazje do zadumy. Na przykład, na cmentarzu Łyczakowskim.
Wyszperałem kilka fotosów. Zdjęcie 1. Pani Basia, poniżej kozacki bard, po prawej Bohdan Chmielnicki. Chmielu nie widzę, jest za to klimatyczny instrument szarpany i piękna pogoda w pięknym kraju. W takich warunkach żadne powstanie kozackie nie ma szansy. Rok pański 1648 musiał być wybitnie deszczowy.
Zdjęcie 2. Babki z Kijowa. Po prawej Pani Ania, zamaskowana chustką i okularami, obok Panie Gabrysia i Jasia z dawnej administracji Tuwima. Tri matrioszki 🙂
Zdjęcie 3. Aniołowie i Cherubinki w kraju ikon i prawosławnych klasztorów.
Jak wspomniałem, Ukraina to dla Tuwima nie tylko ładne zdjęcia w albumie. Po pierwsze, to osoba Pani Nataszy, która przez szereg lat uczyła młodszych Tuwimowców języka angielskiego. Nasi dawni absolwenci na pewno doskonale pamiętają Panią Nataszę, która była nauczycielem wymagającym, ale przy tym życzliwym, wnoszącym w szkolne życie dużo spokoju, rozwagi i opanowania. Takie cechy charakteru muszą być dzisiaj wybitnie w cenie w Jej ojczystym kraju. Tym bardziej tam, gdzie był dom Pani Nataszy — na wschodzie Ukrainy, gdzie obecnie rządzą antagonizmy narodowe i kałasznikow (albo podobny kawałek metalu). W zakątku świata, gdzie imię Władimir wywołuje niezwykle skrajne reakcje. Dopiero co czytałem, że konflikt zbrojny przybiera tam na sile…
Zdjęcie 4. Pani Natasza jedzie z grupą na Ukrainę. Oto spokój i pogoda ducha. Niestety nie wiem, co obecnie u Niej słychać…
Z Ukrainą wiązały nas też kontakty „uczelniane”. Dokopałem się tutaj do kilku informacji, podam pierwszą z brzegu. „Wrzesień (1995) — pięciodniowa wizyta Dyrektora Zespołu w Bierdiańsku na Ukrainie, zorganizowana przez władze miasta oraz Filii Politechniki Łódzkiej w Bielsku-Białej — podpisanie porozumienia o współpracy i wymianie młodzieży pomiędzy Tuwimem, a Azowskim Regionalnym Instytutem Zarządzania APUY”. Na podpisie sprawa się nie zakończyła. Młodzież faktycznie kursowała na linii Bierdiańsk — Bielsko-Biała…
Pozdrawiam wszystkich, a szczególnie Panią Nataszę, gdziekolwiek obecnie przebywa!
Matura, czyli wałek, placek i złe Google
Witam wszystkich. Chciałem rozpocząć ten wpis od zdania „dzisiaj rozpoczynają się matury”, ale zdążyłem wyhamować. To byłby słaby początek, drewniany, mało odkrywczy i nudny jak flaki z olejem. Zamiast tego zacznę od wałka. I od razu przejdę do konkretów, bo z wałkiem można tylko konkretnie.
Z czym kojarzy się Wam matura? Ze stosami notatek, zarywaniem nocy, napojami energetyzującymi, czerwoną bielizną i wchodzeniem do sali maturalnej prawą nogą? Przede wszystkim powinna kojarzyć się z kuchnią. Raz dlatego, że mózg uczącego się wypada dobrze odżywiać. Szczegóły możecie znaleźć w necie, na przykład na blogu studenckim BlueKangaroo — nie jestem wprawdzie dietetykiem, ale zamieszczony tam wpis brzmi sensownie, sam blog też może przypaść do gustu, głównie pewnie dziewczętom. Orzechy, banany… nawet owsiankę bym zjadł, tylko łososiowi bym po wegetariańsku darował. A wracając do kuchni — jeżeli nie dostrzegacie związków pomiędzy kuchnią a nauką do matury, to obejrzyjcie poniższy filmik 🙂
Rozluźniamy się. Klik…
Obiecywałem wałek, więc był. Nie obiecywałem hollywoodzkiej produkcji, więc jej nie było. Ścieżkę wideo do tego instruktażowego filmiku wziąłem z internetowego portalu Pixabay, resztę dodałem od siebie, chociaż tekst czyta mi ktoś inny. W kwestiach kulinarnych nie konsultowałem się z Robertem Makłowiczem. Co gorsza, nie konsultowałem się też z naszą Panią Kasią, która dużo wie i o wałkowaniu uczniów, i o zdrowym odżywaniu się. Zapomniałem.
A skoro już o gastronomii mowa… Historia matur pisemnych w naszej szkole dzieli się wyraźnie na dwa okresy: kanapkowy i postny. Kanapki zjadali maturzyści w budynku szkoły na ulicy Jaskrowej. To były w ogóle inne czasy. Wszyscy maturzyści pisali na sali gimnastycznej, panowała atmosfera jak na halowych rozgrywkach szachowych dla głuchoniemych. A dzisiaj? Rozbicie dzielnicowe. Maturzyści piszą w wielu klasach, zazwyczaj po dwunastu w grupie. Do tego nieraz trafi się uczeń w podkoszulku, w którym właśnie zeskoczył z deskorolki. Poza tym zniknęły kanapki — maturę przechodzi się na czczo i kropka.
Gdyby nasza szkoła istniała przed wojną, sytuacja byłaby jeszcze inna. Język polski byłby pisany przez pięć godzin zamiast niecałych trzech, wielu uczniów podchodziłoby do egzaminu z łaciny, a nawet greki (o angielskim w ogóle zapomnijcie). Zdana matura oznaczałaby dla naszego absolwenta niezłe pieniądze w pracy i przynależność do cywilizacyjnej elity. Spójrzmy na takiego teoretycznego Józefa X, maturzystę z Tuwima, uformowanego filozoficznie i literacko przez Profesora Piotra, wyedukowanego z łaciny przez Profesor Wiesię. Jeszcze przed trzydziestką Józef siadywałby sobie w wiklinowym fotelu przed restauracyją, palił cygaro i od czasu do czasu odpowiadał przechodniom na czołobitne „dzień dobry, psze pana”. No cóż, wiedza Józefa byłaby w cenie, ostatecznie przed wojną nie było Internetu i Google’a.
Taka jest prawda. Dwie używki dozwolone prawem — Google i Internet — brylują na salonach i w naszych domach, wiedza zawarta w głowie straciła na znaczeniu. Wszystko można sobie wygooglać, nawet informacje o tym, że Ziemia jest płaska, a angielska królowa to tak naprawdę zmiennokształtny kosmita, tzw. Reptilianin 🙁
Zostawmy smutne tematy… Zapraszam do kuchni. Bez wałka.
Łubu-dubu retro!
Łubu-dubu! Szast prast! Minął tydzień, mamy weekend, czas na odpoczynek i małe łubu-dubu. Tym bardziej, że pogoda nie wypędza na dwór. Zapraszam na wirtualną imprezę, a właściwie od razu na dwie (chwila, proszę jeszcze nie wchodzić na parkiet! Dopiero umyli i wypolerowali, można zaliczyć gwałtowne łub-dub ze zmianą pozycji z prostopadłej na równoległą do podłogi, jeszcze chwilę posiedźmy).
Kilkanaście dni temu nasi maturzyści odebrali od fotografa swoje zdjęcia ze studniówki. Jak można było oczekiwać, fotki wzbudziły wśród uczniów gwałtowne ożywienie i wesołość — ostatecznie, studniówka jest tylko raz, a parkiet przyciąga jak magnes, nawet jeżeli pojawia się tylko na zdjęciu. Pomyślałem wtedy, że poszukam fotek z imprez, na których Tuwimowcy pojawiali się w przeszłości. Znalazło się kilka… z udziałem naszych nauczycieli… Przy czym fotosy zrobiono na „tajnych” imprezach grona pedagogicznego.
Pstryk! i igła na krążek. DJ rozkręca winyl.
Impreza w klimacie lat sześćdziesiątych, przetańczona pod koniec lat dziewięćdziesiątych XX wieku…
Elvis wiecznie żywy? Bokobrody by się zgadzały, ale opaska na czole i wzory na koszulach wskazują na subkulturę hipisów. (Panie Dyrektorze, nikt Pana tutaj nie rozpozna, proszę być spokojnym…)
A teraz kolejna scena. Słychać gwizd bacy. Karczma w Beskidach, początki XXI wieku, ciało pedagogiczne (kto wymyśla takie wyrazy?) odkrywa swoje drugie „ja”. Inspiracja nadchodzi z podłogi.
Kolejna scena z karczmy. Profesor jeszcze bez muszki, za to z czupryną. Tańczy z naszą byłą Panią Wicedyrektor.
I jeszcze jeden klimatyczny duet. Czupurny Pazur wabi swoją sympatyczną towarzyszkę. Chyba skutecznie.
Ostatnie ujęcie z zabawy. Szkoda, że nie słychać, o czym Panowie rozmawiają, w każdym razie z pewnością grozi im nadciśnienie 🙂 Pani Jola znajduje się bliżej, i chyba też nie słyszy.
Już późno. Membrany głośników dziurawe, baca każe się zabierać. Może jeszcze kiedyś wrócimy na parkiet? Zbiory blogoteki stopniowo się powiększają, może pojawią się kolejne ciekawe materiały. Ostatecznie, wciąż jeszcze nie wypłynęły zdjęcia ukazujące efektowną choreografię Profesora Stoeckera, włącznie ze słynnym wkręcaniem pięty w parkiet a la „gaszenie papierosa”. Mam nadzieję, że ktoś takie trzyma w swoim albumie. Może się podzieli?
Pozdrawiam wielbicieli rock’n rolla i góralskich kapel. Łubu-dubu!